JEDEN
– Więc będziemy tu tak siedzieć? – zapytała moja mama,
opierając się płaskimi pośladkami o maskę samochodu. Jesienny wiatr rozwiewał
jej płowe włosy, a ona co chwilę odrzucała je z twarzy o mało sympatycznym
wyrazie. Niewątpliwie miała wiele pretensji, a jako, że w pobliżu nie było
nikogo, kto mógłby być winny temu rozgardiaszowi, postanowiła dać im upust,
obarczając nimi swojego męża. – Nic nie zrobisz, Jackson?
Pamiętam, że w prawej dłoni trzymała cienkiego
papierosa, a drugą głaskała mnie – ośmioletnią, zaskakująco kościstą, uczepioną
jej boku jakby była rzuconym mi kołem ratunkowym podczas powodzi – po krótkich,
białych włoskach. Robiła to jakoś mechanicznie, niedbale, bez czułości, której
wówczas potrzebowałam całym drobnym ciałkiem.
Moja matka była kobietę stanowczą, o chłodnym
usposobieniu. To nie typ rodzinnej kury domowej, lecz kobiety sukcesu z bogatym
mężem i wyedukowanym dzieckiem, za które płaciła niebotycznie wysokie podatki.
W tamtych czasach świat był przeludniony, toteż za każde urodzone dziecko
płaciło się karę. Gdyby miała jeszcze jedno – byłaby zwyczajnie tępiona przez
otoczenia. Wprawdzie miała jeszcze adoptowanego syna, ale już
pełnoletniego, który nie chciał mieć styczności ze swoją rodziną. To było
najlepsze rozwiązanie dla wszystkich. On miał ten swój cały święty spokój, tak
bardzo upragniony przez jego buntowniczy umysł, a my także święty spokój, bo nikt
o jego istnieniu nie wiedział, więc sąsiedzi nie patrzyli na nas z nienawiścią.
Staliśmy na moście zatkanym korkiem samochodów,
ponieważ powiedziano nam w wiadomościach, że opiekę medyczną, badania,
szczepienia i wszystko inne, co uchroni nas od szalejącej, makabrycznej
epidemii, dostaniemy po drugiej stronie rzeki.
– A co mam niby zrobić? – odwarknął jej mąż.
Nie przypominał mojego taty. Wcale, a wcale. Nie tylko
dlatego, że Jackson był żywym konformistą, a tata martwym bohaterem. Tata w
moich wyobrażeniach, a także kilku bladych już wtedy wspomnieniach, był
idealny. Przystojny, waleczny, silny niezależnie od sytuacji, czuły w stosunku
do mnie, swojej najdroższej córeczki. Natomiast Jackson był do bólu przeciętny
pod każdym względem i nie było w nim ani grama tej heroicznej siły. Posiadał
zaś nadwyżkę nękającej go usilnie depresji.
Teraz i mama, i Jackson palili papierosy. Wszyscy
ludzie wokół byli zmartwieni, zdenerwowani, warczeli na siebie nawzajem zamiast
uspokajać czułymi słówkami lub dotykiem, a sznur samochodów nie poruszył się
nawet o metr. Byliśmy gdzieś po środku wielkiego mostu, kiedy nad nami
zahuczały śmigła ciemnozielonych helikopterów. Jackson zaklął siarczyście,
kiedy cztery z sześciu przeleciały niebezpiecznie nisko nad nami. Mama zganiła
go, gdy były już po drugiej stronie mostu – tam gdzie mieszkaliśmy – a potem
krzyknęła przejęta. Natychmiast schowała moją twarz w połę swojego kremowego
płaszcza, kiedy rozległ się niewyobrażalny huk i następujący po nim ogłuszający
łoskot walących się bloków i wieżowców.
W nowej
społeczności, naszpikowanej ludźmi próbującymi odbudować zagrzebany przez
pandemię świat, już od dziesięciu dni odwalam swoją robotę, do której ani się
nie nadaję, ani jej nie lubię, ani nie ma ona żadnego wyższego celu. Chyba, że
komuś zależy na tym, aby plastikowy talerz, na którym je posiłki był w miarę
czysty. Nawet nie dają mi noży do mycia, żebym nie wymyśliła czegoś – tylko w
ich mniemaniu – głupiego. Do jedzenia też nie mam noża. Gdybyśmy jedli jakieś
prawdziwe mięso, a nie na okrągło ryby, które można dzielić na kawałki palcami,
to ktoś pewnie musiałby mi je kroić na kawałeczki jak dziecku. Kiedy pracuję w
„kuchni”, czyli największym tropiku bez dwóch bocznych ścian pełnym naczyń,
ścierek i mis z wodą, a w godzinach posiłkowych kobiet uwijających się przy
gotowaniu, pod pobliskim drzewem zawsze siedzi jakiś mężczyzna. Dziwnym trafem,
za każdym razem, pewnie całkowicie przypadkowo, ma na kolanach karabin. Gdy
mnie w kuchni nie ma, mężczyzna nagle też ma inne zajęcia. Jedzenia też nie
przyrządzam. Za duży harmider, jaki temu towarzyszy, znowuż sprzyja okazjom –
do ucieczki, do ataku, do zwędzenia broni.
Nie ufają mi, ale
chcą żebym tu została. Wydaje im się, że nie mają wyboru. Mają, moim zdaniem,
kilka. Najprostszy z nich jest dla mnie najgorszy, a dla nich niedopuszczalny.
Nie mogą mnie zabić, bo przysięgli sobie nawzajem, że ta wyspa to miejsce
odrodzenia się starego, ucywilizowanego świata. Morderstwo jest nie do
przyjęcia. Oczywiście nawet ja wiem – a żaden ze mnie socjolog – że w końcu
ktoś kogoś zabije i to nie będzie nawet jednorazowy incydent, jednakże nie
próbuję im tego wyjaśniać. Osadnicy nie pozwolą mi też odejść, bo uważają, że
wydam miejsce ich pobytu innym mieszkańcom Wyspy – złej i brutalnej grupie
złożonej tylko z mężczyzn. Nie ufają mi. Sama jestem sobie winna przez swoją
reakcję na przepełnione fałszywym miłosierdziem słowa Rookera. Na swoją obronę
przed samą sobą, muszę powiedzieć, że ciężko chyba komukolwiek znaleźć w sobie
chęć solidaryzowania się z tym mężczyzną. Więc kiedy on pieprzy farmazony o
nowym życiu, nowym świecie, nowej cywilizacji i o cudowności tej grupy, ja
zastanawiam się, czego dopuszczał się w tamtym życiu, tamtym świecie, tamtej
anarchii, że ma takie spojrzenie, a ja w swoich nieomylnych instynktach obawiam
się go od pierwszej chwili, w której go ujrzałam. Znam się na zwyrodnialcach –
żyłam z dziesiątkami takich w jednym mieście, mając ich prawdopodobnie za
jedynych sąsiadów – a Rooker niewątpliwie był kiedyś jednym z najgorszych, o
ile wciąż nie jest.
– Przykro mi, ale
to nie dla mnie – odpowiedziałam spokojnie, miękko, wręcz uprzejmie, myśląc, że
skoro on daje radę udawać cywilizowanego człowieka, to może mnie też się uda. –
Nie przywykłam do życia w grupie. Radziłam sobie sama. Tak było dobrze.
Rooker nie
spuszczał ze mnie czujnego, lecz mocno zdystansowanego spojrzenia, które
zapewne mimowolnie ma nawet wtedy, kiedy usiłuje być miły i przekonujący. Ale
zauważyłam, że mu zaimponowałam. Dziewczyna, młoda, raczej chuchro, a przeżyła
sama taki świat przez dość długi czas. Utwierdził mnie w tym, rzucając kolejne
pytanie:
– Naprawdę dawałaś
radę sama? – Unosi brwi, a ja potakuję głową. – Ile ty masz lat?
Muszę się nad tym
dłużej zastanowić. Nigdy ta kwestia mnie specjalnie nie frapowała ani nie
potrzebowałam tej wiedzy. W świecie, w którym dorastałam nie było szkół czy
urzędów, nie musiałam wypełniać formularzy, pokazywać dowodu przy braniu
alkoholu z półek splądrowanych sklepów, a mężczyznom, jak przypuszczam, byłoby
obojętne czy jestem już pełnoletnia.
– Jakieś
dwadzieścia.
Rooker nie
odpowiedział tylko siedział na piachu oparty plecami o dużą metalową skrzynię
znajdującą się w namiocie „medycznym”. Obudziłam się w nim, gdy do środka
wpadało słońce od wschodu i urządziłam mały pokaz tego, co z człowiekiem robi
furia wymieszana z nieufnością oraz przerażeniem. Gdy rozmawiałam z Rookerem,
żadne promienie już do nas nie docierały, a na zewnątrz było bardzo cicho i
ciemno. Jako, że mężczyzna tylko patrzył gdzieś w moje chude ramię, a myślami
zdawał się być gdzieś bardzo daleko za oblewającymi Wyspę wodami – być może
zastanawiał się, co on robił w wieku lat dwudziestu albo myślał nad tym jak
sobie radziłam – poprosiłam miękko:
– Pozwól mi odejść.
Nie musicie mi nawet dawać broni czy jedzenia, czy czegokolwiek. Wiem, że
wyznaczyliście sobie na cel pomoc wszystkim zagubionym duszyczkom, ale możesz
mnie zwyczajnie puścić, a im powiedzieć, że uciekłam. Widzę, że tylko wam tu
przeszkadzam. Dam sobie radę sama, a jeśli nie – nie będę już waszym problemem.
Ocknął się z
rozmyślań i zupełnie powrócił do otaczającego nas świata. Zrozumiałam to,
ponieważ zmierzył mnie zimnym spojrzeniem już zupełnie nieukrytym sprytnie pod
aurą rzekomej troski zatytułowanej „chcemy dla ciebie dobrze, musiało ci być
tak ciężko zanim nas spotkałaś”. Przez chwilę bałam się, że w tych swoich
rozmyślaniach doszedł do wniosku, iż najlepiej będzie, jeśli mnie zabije.
Mógłby to zrobić cicho i po kryjomu, powiedzieć innym, że uciekłam… Poszukaliby
mnie trochę, później dali za wygraną, a on zachowałaby pozycję jednego z
liderów.
– Problem będzie
wtedy, gdy nie będę wiedział gdzie jesteś – orzekł poważnie, podnosząc się z
piachu bez używania rąk i zbierając do odejścia. – Przemyśl jeszcze raz to, w
jaki sposób chcesz tu, na Wyspie, przeżyć. To już nie jest takie łatwe jak
kiedyś. Masz jakiś plan albo chociaż pojęcie, co się tutaj dzieje? To nie jest
normalne miejsce. Ludzie chcą żyć tak jakby byli już bezpieczni, ale ciężko im
to zapewnić. To prawie niemożliwe dla nas, a my, jak mądrze zauważyłaś, żyjemy
w grupie. Nawet nie chcę myśleć o życiu tutaj w pojedynkę. Za to u tamtych taka
dziewczyna nie ma czego szukać poza posadą kurwy.
Tyle miał mi do
powiedzenia, ale tymi słowami pozbawił mnie ochoty na przekonywanie ich o
uwolnieniu mnie. Następnego ranka przyznałam pewnej kobiecie, że chcę do nich
dołączyć, powiedziałam nawet, że to co robią jest sensowne, wręcz konieczne. W
południe odpięli mi kajdanki, po czym oprowadzili po obozie liczącym około
czterdzieściorga ludzi. Byłam w szoku. Tyle osób w jednym miejscu, w jednym
czasie. Tyle przedstawicieli gatunku na wymarciu wprost przede mną. Wszyscy
próbują żyć w zgodzie, nie eliminując się nawzajem jak tam, gdzie mieszkałam.
To mi nie pasuje. Nie zamierzałam im ufać już na początku, wtedy gdy zobaczyłam
tych wszystkich osadników i teraz, kiedy próbuję zachowywać się w granicach
normy, żyjąc u ich boku.
Zachowują się jakby
mi pomogli, uratowali życie, a ja udaję, że już się pogodziłam się z tym, że z
nimi zamieszkam, a nawet jestem im dozgonnie wdzięczna. Do niesprawiedliwości
losu można przywyknąć. W swoim życiu musiałam się godzić z wieloma rzeczami,
które mi nie pasowały. Nie były to drobnostki. Żadna siedmiolatka nie chce,
żeby świat się skończył, gdy ona przeżywa swoje dzieciństwo, bawi się lalkami,
ogląda pełne pozytywnych kolorów bajki. To nie w porządku, że musiałam dorosnąć
tak szybko. Tak samo jak to, że obcy ludzie, niemający o mnie najmniejszego
pojęcia, decydują, że sama nie dam rady przeżyć nawet dnia w dżungli.
– Dostanę coś?
Zza mnie wyskakuje
wyrośnięta postać Billa i zaciskam palce na talerzu, równocześnie zwierając
mocno szczęki. Czy on musi się tak skradać? Wokół pełno nieznośnego hałasu tej
chmary niezdarnych ludzi, ale on musi na paluszkach podkradać się za moimi
plecami. Faktycznie, mają szczęście, że nie mam przy sobie broni, bo on już by
leżał martwy. Nie przywyknę do takiej ilości ludzi w jednym miejscu. Nie
sądziłam, że taka liczba istnień uchowała się na całym świecie, a co dopiero
widzieć tyle twarzy, ciał, morderców na jednej plaży! Czego oni ode mnie
oczekują? Nagle całkowicie wyalienowane dziecko ma stać się częścią tak
pochrzanionego społeczeństwa, zawierać przyjaźnie, jednoczyć się? Może jeszcze
rozmnażać? W końcu ktoś musi dać szansę ukształtowania się nowemu lepszemu światu,
a przecież to nie będą oni. Nie, oni żyli w tamtym skończonym świecie, gdzie
nie ma nadziei, gdzie posiadanie dziecka to najgorsze, co może się zdarzyć,
gdzie należy wykańczać innych, by samemu żyć, choć to życie nie ma
najmniejszego sensu. Ich plan nie powiedzie się za ich panowania. Na pewno nie.
Do tego trzeba czasu i lepszych ludzi. Takich z czystymi dłońmi oraz myślami, a
takich tu się nie znajdzie. Choćby nie wiadomo jak dobrze udawali, że są już
wolni, dobrzy, rozgrzeszeni.
– No weźcie, dziewczyny!
Bill jest wyjątkowo
uprzejmym, uśmiechniętym zabójcą. Poza tym wysokim oraz nad wyraz muskularnym.
Nie widziałam, żeby, chociażby przez chwilę, nie był uzbrojony. Nawet kiedy nie
ma na plecach czarnego jak smoła, matowego karabinu i aktualnie nie pilnuje
granicy obozu, ma przy sobie szeroki nóż, na który ostrzę sobie zęby
– Posiłki wydawane
są o jednej porze. Poczekaj z jakąś godzinę albo dwie. Dopilnuję, żebyś dostał
w pierwszej kolejności.
Odpowiadająca mu
Bethany jest morderczynią zachowującą się niczym matka wszystkich mordujących.
Gotuje, sprząta, opatruje rany, łagodzi konflikty, urządza pogadanki,
jednocześnie będąc surową i kochającą kobieciną. Irytuje mnie od samego
początku. Przypuszczam, że irytowała mnie, już wtedy gdy jej jeszcze nie znałam
i żyłam miliony kilometrów od niej.
– Beth, całą noc
siedziałem w lesie i myślałem o tym, że kiedy tylko do ciebie przyjdę to
będziesz kochana i mnie nakarmisz…
– Ja też o tobie
myślałam całą noc, Bill.
Mężczyznę to
wyznanie wypowiedziane lubieżnym głosem zbiła z pantałyku, a Rose – dziewczyna
w moim wieku – stojąca krok ode mnie wybucha perlistym śmiechem. Bill nie tak
znowu prędko odzyskuje rezon.
– Och, złociutka,
gdybyś ty była tak z dziesięć lat młodsza.
– Wal się, Bill.
Cham z ciebie, ale trzymaj – odpowiada Bethany, podając mu miskę ze skromną
porcją jedzenia głównie złożonego z egzotycznych owoców.
Kiedy tylko odsuwa
się od nas, dopada do niego Alex, której nienawidzę już za samą twarz, nie
wspominając o charakterze, głosie oraz jej stosunku do mnie. Ta zabijaka jest
ode mnie niewiele starsza, nieco niższa, ale bardziej masywna i wysportowana.
Najmłodsi są najgorsi, bo wychowywali się w awanturnictwie i anarchii, toteż
żadna przemoc im nie straszna. Alex to dla mnie równy przeciwnik. Zawsze gdy ją
widzę, zastanawiam się nad tym, która z nas wyjdzie żywo z bójki, kiedy już się
na siebie rzucimy. Nawet jeśli przegrywam swoje wyimaginowane starcia to
momenty, w których ona dostaje ode mnie po twarzy, poprawiają mi nastrój i koją
nerwy na kilka dobrych chwil.
– Cześć, Bill.
Wiesz gdzie jest Rooker? – pyta się swoim ochrypłym, paskudnym, niskim jak u
mężczyzny głosem.
Ja wiem. Poszedł
gdzieś w lewą stronę plaży porozmawiać z jednym z mężczyzn. Ale oczywiście tego
nie mówię. Może i nie znam norm społecznych, i nie wiem, jak prawidłowo oraz
kulturalnie tępić swojego wroga, ale na pewno nie zamierzam pomagać Alex w
czymkolwiek, toteż kontynuuję mycie talerzy w słonej wodzie, ignorując ją.
Morderczyni Rose ma taki plus, że też nie umie zdzierżyć Alex, zatem ostentacyjnie
ignoruje zamieszanie razem ze mną.
Wyłączam się, nie
słucham ich. Zachowuję się tak jak tego ode mnie oczekują. Zauważam tylko, że
Rooker się pojawia, wita mnie zdystansowanym skinieniem głowy połączonym z
lodowatym spojrzeniem mi w oczy i przysłuchuje się słowom Alex, w zamyśleniu
patrząc na mnie. Nagle jestem spięta. On zapewne nawet nie jest tego świadomy,
może patrzy gdzieś za mnie, ale zawsze jestem zaniepokojona, ilekroć poświęca
mi swoją uwagę.
– Mamy za mało
ludzi na granicy, a ci, którzy tam są padają już na swoje mordy, bo nie śpią po
trzy noce. – Alex usiłuje mówić cicho, ale jest tym tak przejęta, że kiepsko
jej to idzie. – Dzisiaj z normalnego składu zostaje nam Bill, ty, ja, Forest,
McCoy i Alan, reszta poszła po wodę i rozejrzeć się za miejscem, więc nie
będzie ich długo, a ktoś z nas musi jeszcze zostać w obozie.
Z jakichś przyczyn
to jednak Rooker jest niepisanym liderem wśród chyba czterech „liderów”. To do
niego chodzą po poradę we wszystkich sprawach i on jedyny zdaje się nad wszystkim
panować. Chyba nawet nie tylko zdaje, po prostu, jakimś cudem, ma kontrolę nad
dosłownie wszystkim. Mnie w tym „wszystkim” uwzględniając. Nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że cały czas ma mnie na oku. Nie mam pojęcia jak to robi! Ale mam
przypuszczenie, że już wcześniej, w czasach przed lub zaraz po apokalipsie,
musiał rządzić sporą grupą. Fakt faktem, jest ciekawy i fascynujący na wielu
polach. Kolejny fakt: jestem na tyle rozsądna, że staram się przy nim nie
kręcić.
– Podpytajcie, kto
umie strzelać i pisze się, żeby od czasu do czasu stanąć na warcie choćby tylko
w dzień. Zdaje się, że ten stary pogodynek coś paplał…
– Ja umiem strzelać
– mówię głośno, wbijając spojrzenie w grupkę. Dwójka mężczyzn spogląda na mnie
z zainteresowaniem, a Alex teatralnie przewraca oczami, by później skierować je
na swoje ohydne szpony u tych swoich wielkich, koślawych dłoni. – Mogę to
robić. Stanąć na warcie. Znam się na tym.
– To fascynujące,
Andreo, ale nic z tego – syczy Alex, nawet na mnie nie patrząc.
Mam ochotę wydrapać
jej oczy. Tak po prostu. Tak po prostu znowu. Tak po prostu jak zwykle, jak co
godzinę, jak co jej kolejne słowo kierowane do mnie, jak co chwilę, gdy obok
mnie przejdzie. Z nudów, dla pieniędzy, dla dobra ludzkości i przyszłych
pokoleń również. Jej słowa wcale nie są jakoś specjalnie obraźliwe, ale ja i
tak chcę widzieć jak cierpi. Nie rozumiem, czym to jest spowodowane, ale nie
planuję tego rozważać tylko od razu przejść do działania. Rzucam ścierkę na
blat i robię krok w przód. Rose łapie mój łokieć. Kiedy to nie skutkuje, wbija
paznokcie naprawdę głęboko w moją skórę. Prawie syczę z bólu. W pierwszym
odruchu chcę ją uderzyć albo odepchnąć, ale powstrzymuję się i ostatecznie
posyłam jej tylko lodowate spojrzenie.
– Co?
– Uspokój się –
syczy. – Nie rób głupot. I tak nikt ci tu nie ufa.
Strącam jej dłoń.
– To nie mój
problem.
– Czyżby?
Nie odpowiadam, ale
posłusznie zabieram się do mycia naczyń. Dopiero po chwili orientuję się, że Bill
mi odpowiada w jakiś pełen kultury i miły sposób, odrzucając propozycję, ale
tylko kiwam głową. Na granicy stanowię zagrożenie, bo mam sposobność do
ucieczki oraz dostęp do broni. Zbyt pochopnie wyskoczyłam z tą propozycją.
Przejrzeli mnie.
Nie minęło piętnaście minut, gdy hałas przemienił się w
głośny szmer gdzieś z oddali. Przez jakieś pięć minut było cicho. Ludzie
przestali krzyczeć, dzieci płakać, a budynki przestały upadać jak kostki domina
jeden po drugim. Mama nadal mnie nie puszczała, lecz przestała mnie tak mocno
przyciskać do swojego brzucha i stała stabilnie. Wciąż nic nie widziałam.
– Co to było? – zapytała.
– Nie mam pojęcia.
Gdzieś z oddali ktoś kogoś nawoływał, kto inny
odpowiadał. Słyszałam rozmowy, pytania o to czy wszystko w porządku, czy pomóc,
podać apteczkę, czy to zadrapanie wygląda tak źle, gdy nagle to wszystko
przerwał kobiecy, wysoki pisk. Zaraz po nim, jak na znak, rozległo się
terkotanie strzałów z karabinu. Teraz krzyczeli wszyscy. Wraz ze mną, choć
wciąż przed oczami miałam ciemno. Mama mnie od siebie oderwała. Światło dostało
się do moich oczu. Przez chwilę widziałam jedynie blady zarys mostu i
oszalałego z przerażenia tłumu ludzi. Wszyscy gnali w naszą stronę.
Mama pchnęła mnie na ziemie, a potem upadła obok.
Trzymając mnie mocno, wręcz boleśnie za nadgarstek, wsunęła się pod długi
samochód. Podciągnęła mnie bardziej w głąb, bliżej siebie i mocno przycisnęła
swoją smukłą dłoń do moich warg.
– Nie krzycz. Siedź cicho, bo inaczej nas zauważą i
zrobią nam krzywdę. Gdzie Jackson?
Rozejrzała się, ale wciąż zamykała mi usta dłonią, więc
nie mogłam jej odpowiedzieć, że pewnie stoi obok samochodu. Nie poruszyła się i
leżała przy ziemi z głową, jak najniżej, żeby widzieć to, co dzieje się poza
granicami cienia pod autem.
Wciąż słychać było strzały. Zdawało mi się, że już z
dwóch stron. Setki butów migały mi przed oczami, wzbijając w górę tabuny
ulicznego kurzu. Lecz poza nim był jeszcze jakiś inny. Później zrozumiałam, że
powstały z sypiących się z nieba pozostałości spalonych budynków. Wirował
niczym śnieg i przysypywał sobą wszystko. Z minuty na minutę świat stawał się
coraz bardziej szary. Wkrótce niewiele było już widać. Dym, popiół i większe
paprochy niesione przez wiatr zarzuciły półprzezroczystą, szarą woalkę na
wydarzenia rozgrywające się ledwie metr ode mnie. Buty były coraz mniej
widoczne i było ich coraz mniej. Krzyki stawały się mniej słyszalne. Jakaś
kobieta upadła zaraz obok mnie z czerwoną plamką krwi na tyle niegdyś białej, a
teraz poszarzałej bluzki i patrzyłam zafascynowana, jak jej nieruchomą twarz
pokrywają popielate płatki śniegu.
Śni mi się, że
drzemię w swoim namiocie na Wyspie, w którym jestem sama, bez Rose na pryczy po
drugiej stronie. Łóżko jest większe, lecz tak samo niewygodne, a kiedy
przewracam się na drugi bok, uderzam nosem w ramię Aarona. Wiem, że to on
jeszcze z zamknięty oczami. Tak zwyczajnie to wiem i wiedziałabym, że to on
również w prawdziwym życiu. Jestem na niego wyczulona, wszystkie zmysły zawsze
tylko czekają, by go znowu poznać. Moje uszy znają prędkość z jaką bije jego
serce, mój nos pozna wszędzie jego zapach, moja skóra zna na pamięć jego… Wcale
nie muszę go widzieć, by wiedzieć, że to on. Wcale nie zamierzam otwierać oczu.
Słyszę jego śmiech.
– Biedne dziecko –
mamrocze, odgarniając mi włosy z twarzy, a ja przybieram naprawdę żałosną minę,
bo wiem, że wtedy rozczuli się nade mną jeszcze bardziej. Kładzie duże dłonie
na moich policzkach. – Czy zawsze zrobisz sobie krzywdę, kiedy tylko pojawi się
taka możliwość?
Miękkie, ciepłe
usta składają pocałunek na moim czole. Jest trochę drwiący, lecz nie zamierzam
się o to boczyć. Rozpływam się w jego głosie. Brzmi tak realnie, jakby naprawdę
tu był. Spał u mojego boku jak kiedyś, gotowy w każdej chwili wybudzić mnie z
koszmaru.
– Bez przesady –
szepcę. – Jakoś sobie radzę.
– Właśnie widzę.
Wcale nie wyglądasz źle. Za to ty chyba niewiele widzisz, co?
Uśmiecham się.
– Nie.
– To może otworzysz
oczy? Myślę, że to pomoże.
Jak je otworzę, to
ty znikniesz, obudzę się. Czemu tego chcesz? Pozwól mi chociaż o tobie marzyć!
– Nie ma mowy.
– Spójrz na mnie,
proszę. No, weź. Nie bądź dzieckiem. Słyszałaś chyba, że poprosiłem. To nie w
moim stylu. Doceń to, bo sobie pójdę.
– Nie, już dobrze.
Tylko zostań.
Przysłaniam oczy
dłonią. Powolutku rozchylam powieki. Jest jasno jak w letnie południe, choć
chłodno. Przez palce widzę, że jego postać nie znika. Wciąż leży obok i oparta
na łokciu, przygląda się mi z politowaniem. Powoli zabieram dłoń sprzed oczu.
Nie zniknął. Nie rozpłynął się w powietrzu. Wciąż jest obok. Patrzę na niego w
ciszy, leżąc na plecach. Wygląda dobrze i zdrowo. Chyba lepiej niż
kiedykolwiek. Uśmiechamy się do siebie lekko.
– Wyglądam aż tak
paskudnie? – pyta, nachylając się nade mną, a nasze twarze znajdują się w
odległości kilku centymetrów od siebie.
– Ty zawsze
wyglądasz paskudnie – odpowiadam mu.
– A ty jesteś
niemiła.
Być może. Ale to
przez to, że jestem zdenerwowana. Czuję, że to zaraz się skończy. Serce mi
wali. Wyciągam drżącą dłoń do jego twarzy. Palcami dotykam pełnych warg, wystających
kości policzkowych, brody, krzywizny szczęki… Tylko tyle, bo prawie od razu
zostaję obudzona przez Rose. Nie mogę nacieszyć się nim nawet w postaci sennego
majaka.
Budzę się, gdy
dziewczyna trzepocze lekko plandeką, wchodząc do środka. Teraz już naprawdę
otwieram oczy. Jest jeszcze ciemnoszaro i jeszcze zimniej niż w moim śnie.
Pierwsze promienie słońca pojawią się dopiero za kilka długich chwil.
– Wstałaś już? To
dobrze. Chodź ze mną, trzeba pomóc w rozładunku.
Podnoszę się
powoli, w ciszy i od razu idę za nią. Kroczymy wzdłuż długiego rzędu namiotów i
tropików. Zimny po nocy piasek wsypuje się za buty, ale jestem zbyt zaspana,
bym była w stanie coś z tym zrobić. Las w tym półmroku wygląda znacznie
bardziej niebezpieczni niźli za dnia. Strzeliste drzewa zdają się wyrastać
jedno obok drugiego, tworząc ścianę nie do przejścia, a cisza panująca pośród
nich jest złowroga. Czy dam radę przetrwać tam sama?
W końcu docieramy
do namiotu służącego nam za kuchnię, za którym leżą duże granatowe torby typu sportowego.
Kiedyś z takimi tobołami sportowcy jeździli na zawody. Widziałam na zdjęciach w
gazetach, jak wysiadali z nimi z autokarów. Lecz te torby są znacznie bardziej
wyjątkowe. W środku bowiem mieszczą się skarby, pomagające osadnikom przeżyć.
Mieści się w nich wszystko, co przybliża dziką, zdającą się być nigdy
nietkniętą przez rękę człowieka Wyspę w miejsce ucywilizowane, znacznie
bardziej dla ludzi przystępne i przyjemne. Mówiąc „wszystko”, naprawdę to mam
na myśli. Między stertami ubrań (pozbawionych metek – poza tymi z rozmiarem –
po których można by sprawdzić skąd pochodzą) i jedzenia (bez etykiet, bez nazw,
w szarych paczkach lub przezroczystych reklamówkach czy foliach) można znaleźć
wędki, podstawowe kosmetyki oraz wyposażenie pomagające nam w kuchni. Między
tym, oczywiście, przewija się broń. Dużo, dużo broni.
Nie wiadomo kto,
jak i kiedy podrzuca nam takie podarki. Ludzie znajdują je w głębi lasu. W
różnych miejscach, w różnych odstępach czasowych. Czasem porozrzucane, czasem w
jednym miejscu. Nikt tak naprawdę nie próbuje drążyć tego tematu. Nikt nie
staje na głowie, by rozwiązać tę zagadkę. Wyspa zdaje się mieć ich wiele, a do
poznania wszystkich zabraknie nam czasu. Zresztą, prezenty spadające z nieba
nie są największym problemem.
Zawartość toreb,
pewnie z powodu absurdalnie wczesnej pory, przegląda jedynie Rooker. Broń
wkłada do jeszcze innej torby. Dużo się jej nagromadziło. Nim podchodzimy na
tyle blisko, by zobaczyć, co też wyszperał, zasuwa zamek błyskawiczny i wstaje.
Kiwamy sobie głowami w chłodnym przywitaniu i odchodzi w stronę namiotów,
wymijając mnie i Rose. Bethany, która jak zwykle wszystko ma na oku, siedzi na
piasku, lecz ani myśli pomóc w rozpakowywaniu i segregowaniu rzeczy.
Zabieram się do
tego z Rose i po chwili rozrzucamy znaleziska na wszystkie strony . Pod namiot
– jedzenie, myjki, garczki, talerze, kubki, sztućce, jeżeli tylko coś takiego
się znajdzie. Pod las – ubrania, torby, kosmetyki, a wszystko to zostanie
później uczciwie podzielone. W stronę wody – wszystko inne.
– Mam naboje –
mówię, podrzucając czerwone, prostokątne pudełko z kartonu w dłoni, drugą
grzebiąc na dnie torby. – I jeszcze jedne.
– Świetnie. –
Słyszę nad sobą i podnoszę wzrok na Rookera. – Rose, odniesiesz?
– Jasne.
Dziewczyna wstaje i
patrzę za nią, jak odchodzi długimi, raczej chłopięcymi krokami. Ma filigranową budowę, a ręce jak niteczki.
Dziwnie wygląda z tak drobnym ciałkiem, kiedy pomyśli się o tym, co musiało
przejść i co robić, by przeżyć.
Rooker przysiada
obok, przesuwa torbę do siebie i przejmuje rolę Rose. Dłuższą chwilę pracujemy
w milczeniu. W bardzo dziwnej ciszy, zwiastującej kłótnie lub ciężką rozmowę.
Napięcie wisi w powietrzu. A mówię to ja, osoba mająca za towarzystwo głównie
samą siebie, nie zna się na kontaktach między ludzkich wcale, a cisza jest dla
niej czymś mile widzianym, naturalnym, bezpiecznym.
– Zaaklimatyzowana?
– rzuca, jakby nie do mnie.
– Słucham?
– Czy już się
zadomowiłaś? Nie chcesz już próbować przeżyć tu samotnie?
– Właściwie to mnie
przekonaliście – odpowiadam, próbując brzmieć naturalnie. – No wiesz,
zrozumiałam, że to co mówiłeś jest prawdą i chcecie dla mnie dobrze. A co?
Dlaczego pytasz? Wyglądam na taką, co tylko szuka okazji, żeby was wszystkich
pozabijać?
– A chcesz?
Patrzymy po sobie.
Nie jestem specem w sprawie żartów, lecz jego pytanie nie ociekało żartobliwym
tonem.
– A należy wam się?
– Nie mnie oceniać.
– Wzrusza obojętnie szerokimi ramionami. – Nie jesteśmy aż tak źli. Raczej dużo
u nas dobrych ludzi.
Nie odpowiadam, a
jemu moje milczenie się nie podoba.
– Ty tak nie
myślisz.
– Nie znam się na
ludziach. Mam jedno pytanie… – Wkładam dłoń do bocznej kieszonki, w której
widnieją trzy dziury po kulach. Na tle mojej skóry są jeszcze bardziej
widoczne. – Czy dobrzy ludzie zawsze strzelają do toreb?
Po raz kolejny
patrzymy po sobie chłodno. Znacznie dłużej.
Prosto mówiąc, oczy
Rookera są szare, ale właściwie bardziej przypominają kolorem srebro. W
wschodzącym zza moich pleców słońcu, zmrużone, mienią się jak monety. Gdyby nie
miały tak ostrego wyrazu, można by było się w nie patrzeć i czuć jakąś
przyjemność. W wielu książkach piszą, że po oczach można poznać usposobienie
człowieka, a nawet czytać z nich lepiej niż z dłoni. Po tych widać, że ich
właściciel nie jest najmilszą osobą na świecie i nie powinieneś brać nogi za
pas, widząc go nocą na odludziu, gdy idziesz samotnie.
Przegrywam walkę na
spojrzenia i pierwsza opuszczam głowę, a on, jakby od niechcenia, wyznaje:
– Tylko gdy
uciekają.
Jejciu, nawet nie wiesz jak się cieszę, że trafiłam na twojego bloga, to jeszcze dopiero zaczynasz! Szczerze mówiąc nie chce mi się nadrabiać piętnastu rozdziałów (a niekiedy nawet i więcej) więc wyobraź sobie z jaką ulgą otworzyła twojego bloga i zobaczyłam napis "Jeden"! :d
OdpowiedzUsuńSama historie jest bardzo interesująca i intrygująca zarazem. Chcę więcej!
Pozdrawiam!
Dziękuję za komentarz.
UsuńPrzeczytałam ten rozdział już jakiś czas temu, ale dostałam lenia i w ogóle nie miałam ochoty pisać komentarza ;D Bywa, prawda? :)
OdpowiedzUsuńTe retrospekcje opisałaś... dobrze. Naprawdę, jestem pod wrażeniem Twojego stylu pisania. Co prawda znalazłam kilka błędów interpunkcyjnych (a mam w zwyczaju je wypisywać XD), jednak z powodu braku czasu tego nie zrobię (poza tym czytałam to już jakiś czas temu, więc nie pamiętam dokładnie, gdzie owe błędy się znalazły, a nie za bardzo mi się chce znowu wracać do tekstu... ech, takie życie lenia...).
Pojawiło się tu dużo postaci. Nie zdołałam wszystkich zapamiętać, ale pewnie wszystko mi się poukłada w głowie za kilka rozdziałów ;).
Tak poza tym, to gratuluję długości, bo ja nie umiem takich stworzyć *.*. No dobra, umiem, ale zazwyczaj te opisy są wymuszone, a tutaj... Jest naprawdę świetnie ;)
Pozdrawiam cieplutko, życzę duuuużo zdrowia na jesień i przypływu Weny, bo ona zawsze jest pisarzowi do szczęścia potrzebna.
Elif
Ja za to mam problemy z pisaniem krótkich rozdziałów, bo gdy takie napiszę, to wydają mi się puste, bez akcji.
UsuńDziękuję za opinię.
Ughh, nie pokazało mi, że dodałaś notkę. Weź, mi tam czasami w mailu napomnij. :D Te zdania: "Mam ochotę wydrapać jej oczy. Tak po prostu. Tak po prostu znowu. Tak po prostu jak zwykle, jak co godzinę, jak co jej kolejne słowo kierowane do mnie, jak co chwilę, gdy obok mnie przejdzie. Z nudów, dla pieniędzy, dla dobra ludzkości i przyszłych pokoleń również. Jej słowa wcale nie są jakoś specjalnie obraźliwe, ale ja i tak chcę widzieć jak cierpi." - to ja. Tylko, że ja mam tak do każdego człowieka w moim miasteczku. Codziennie budzi się we mnie instynkt mordercy jak mam przejść przez miasto.
OdpowiedzUsuńWracając do rozdziału, jak zwykle, Ty jak coś opisujesz, coś rozmyślasz to aż mnie...szoknęłam, o. :D Jesteś prześwietna, masz cudowny styl, ja normalnie się rozpływam. Ten moment z Aaronem, ajć. Weź, niech oni się odnajdą, chociaż mam małe przepuszczenia, gdzie on może być i mam nadzieje, że się mylę. :D
Dobra, zbieraj dupsko i dawaj nowy rozdział. :D <3
Lofciam. <3
Dzięki ;*
UsuńZ nowym rozdziałem będą problemy. Jeszcze nigdy nie byłam tak zalatana, ale obiecuję, że gdy znajdę chwilkę czasu, to napiszę coś innego niż esej z historii. :)
Podoba mi się twoje opowiadanie, szkoda, że zostało porzucone...
OdpowiedzUsuńChciałam zaprosić do moich opowiadań, może któreś ci się spodoba.
wadazagency.blogspot.com
opowiadanie-demona.blogspot.com